Strona główna felieton „Nie było dla mnie rzeczy łatwiejszej, jak znaleźć śmierć”. Pamięci marszałka...

„Nie było dla mnie rzeczy łatwiejszej, jak znaleźć śmierć”. Pamięci marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.

0
PODZIEL SIĘ

Zbliża się 75 rocznica jego śmierci, 2 grudnia 1841 roku, zmarł Marszałek Polski – Edward Śmigły-Rydz.
Żołnierz i polityk, a także rysownik i filozof, ale przede wszystkim szczery patriota. Człowiek, z którym
historia obeszła się nadzwyczaj brutalnie.
Nie zamierzam w sprawie Marszałka podejmować próby bycia obiektywnym, bo zaliczam się do grona jego zwolenników. Na tydzień przed rocznicą śmierci wielkiego Polaka chcę jednak przypomnieć kilka cytatów ze Śmigłego-Rydza oraz – to przede wszystkim – ludzi go opisujących.
Jeden ze współtwórców niepodległości Polski z roku 1918, bohater wojny z bolszewikami, z pewnością zasłużył na więcej, ale niech wystarczy tyle…
W maju 1915 roku dowodzony przez majora Rydza – „Śmigłego” III batalion Legionów Polskich brał udział w walkach pod Konarami. W ocenie
Józefa Piłsudskiego „Śmigły” radził tam sobie świetnie:
„Majorowi przede wszystkim przypisuję, że III batalion nie ugiął się przy spełnianiu zadania, przewyższającego znacznie siły moralne przeciętnego żołnierza …”
1 maja 1915 roku „Śmigłego” awansowano na stopień podpułkownika. Kilka lat później, już jako generał, bronił młodej i kruchej niepodległości przed bolszewickim najazdem. Po zwycięskiej wojnie Naczelnik Państwa tak opisywał Rydza-Śmigłego w urzędowej charakterystyce z grudnia 1922 roku:
„Pod względem charakteru dowodzenia: Silny charakter żołnierza, mocna wola i spokojny, równy opanowany charakter. Pod tymi względami nie zawiódł mnie ani w jednym wypadku. Wszystkie zadania, które mu stawiałem jako dywizjonerowi czy dowódcy armii, wypełniał zawsze energicznie, śmiało, zyskując w pracy zaufanie swoich podwładnych, a rzucałem go zawsze podczas wojny na najtrudniejsze zadania. Pod względem mocy charakteru i woli stoi najwyżej pośród generałów polskich. Z podwładnymi jest równy, spokojny, pewny siebie i sprawiedliwy. Natomiast, co do otoczenia własnego i sztabu – kapryśny i wygodny, szukający ludzi, z którymi by nie potrzebował walczyć lub mieć jakiekolwiek spory. W pracy operacyjnej ma zdrową, spokojną logikę i uporczywą energię do spełniania zadania. Śmiałe koncepcje go nie przerażają, niepowodzenia nie łamią. Szybko zyskuje duży wpływ moralny na podwładnych. Piękny typ żołnierza, panującego nad sobą i mającego silną dyscyplinę wewnętrzną. Pracuje zawsze dla rzeczy nie dla ludzi. Pod względem objętości dowodzenia: Polecam każdemu dla dowodzenia armią. Jeden z moich kandydatów na Naczelnego Wodza. Bałbym się dla niego dwóch rzeczy: 1) że nie dałby sobie rady w obecnym czasie z rozkapryszonymi i przerośniętymi ambicjami generałami i 2) nie jestem pewien jego zdolności operacyjnych w zakresie prac Naczelnego Wodza i umiejętności mierzenia sił nie czysto wojskowych, lecz całego państwa swego i nieprzyjaciela.”
Czas wielkiej próby przyszedł bardzo szybko. Mogąc wybierać pomiędzy wasalizującym Polskę sojuszem z Niemcami lub podporządkowaniem Rzeczypospolitej stalinowskiej Rosji (bo i to pewnie zrobić można było) wybrał trzecią drogę: sojusz z cywilizowanymi państwami Zachodu… Jaką decyzję podjęlibyśmy dzisiaj?
1 września 1939 roku, w nadziei na rychłą anglo-francuską odsiecz, marszałek Śmigły-Rydz rozkazał swojej armii:
„Żołnierze, walczycie o istnienie i przyszłość. Za każdy krok zrobiony w Polsce musi wróg drogo zapłacić krwią. (…) Bez względu na długotrwałość wojny i poniesione ofiary ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas i do naszych sprzymierzeńców.’
Hitlerowskie Niemcy okazały się wrogiem potężnym i bezwzględnym. Francuzi i Anglicy sojusznikami wiarołomnymi. 17 września ze wschodu spadł na Polskę cios, który rozwiał choćby iluzoryczne nadzieje na dalszą obronę Ojczyzny. Dramatycznie trudna decyzja o wyjeździe do Rumunii i podjęciu próby dalszej walki miała ściągnąć na Naczelnego Wodza najcięższe słowa krytyki. Na szczęście znaleźli się także obrońcy…
Władysław Pobóg – Malinowski:
„Na podstawie zgromadzonych świadectw i dowodów twierdzić mogę, że marszałek Rydz Śmigły do ostatniej chwili chciał zostać w Polsce i że decyzje ostateczną podjął o godzinie siódmej lub ósmej wieczorem 17 września.”
O decyzji marszałka tak pisał wiele lat później
Paweł Wieczorkiewicz:
„Trzeba być człowiekiem zupełnie nie znającym historii Polski, aby widzieć w niej coś złego. To samo zrobił w 1809 i później w 1813 książę Józef Poniatowski, a w 1831 naczelny wódz powstania listopadowego. Gdy walka militarna nie ma szans, trzeba opuścić kraj i próbować kontynuować ją gdzie indziej. Warto zwrócić uwagę, że w PRL kłamliwie nie łączono wyjścia naczelnego wodza z atakiem sowieckim. Przedstawiano to jako ucieczkę, a nie tak, jak było w rzeczywistości, reakcję na 17 września. Stalin marzył o złapaniu Mościckiego, Rydza czy Becka i należało zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Mam tylko jedno zastrzeżenie do naczelnego wodza, który się wahał, co ma robić. Wracać do okupowanej Warszawy i walczyć do końca czy też, na co namawiali go wszyscy, wyjechać. Chociaż opuścił kraj później niż Mościcki i rząd, to powinien był to zrobić jeszcze później. Proponowano mu, i to było genialne, żeby przekroczył granicę z karabinem w ręku, ostrzeliwując się symbolicznie nadciągającym oddziałom sowieckim. Byłby to piękny czyn i myślę, że wtedy nikt nie mógłby mieć do niego nawet cienia pretensji.”
Pod koniec października 1939 roku internowanego w Rumunii marszałka skłoniono do zrzeczenia się naczelnego dowództwa. W tej sprawie Śmigły-Rydz otrzymał oficjalny list od nowego prezydenta Władysława Raczkiewicza. W odpowiedzi napisał:
„Internowanie moje czyni mnie bezbronnym i wszystkie winy można na mnie zwalać. Daleki jestem od prowadzenia polemiki na temat opinii publicznej i jej żądań. Konstytucyjnie akt mianowania teraz Naczelnego Wodza nie jest konieczny – tym bardziej, że i armia jeszcze niezorganizowana. Więc chodzi o osądzenie mnie. Nie chciałbym utrudniać Panu sytuacji. Dlatego załączam dokument. Proszę zrobić, Panie Prezydencie, z nim to, co Panu sumienie wskazuje…”
Później marszałek tłumaczył jeszcze:
„Dnia 17 września znalazłem się w sytuacji, w której o jakimkolwiek dowodzeniu nie mogło być mowy. Postanowiłem, mając przy tym zapewnienie rumuńskie, przedostać się do Francji lub Anglii (…) Nie było dla mnie rzeczy łatwiejszej, jak znaleźć śmierć (…). Nie było nic łatwiejszego, jak udać się do któregoś z najbliższych oddziałów czy też samolotem do oblężonej Warszawy lub Grupy Kutno, lecz gdy odsunąłem na bok swoją osobę i gdy pomyślałem, kto będzie tę wojnę polską nadal prowadził i sprawy polskiej bronił nie tylko wobec nieprzyjaciela, lecz i wobec Sprzymierzonych – postanowiłem nie ulec sentymentom osobistym, łatwym do wykonania, i prowadzić walkę nadal…”
Pod koniec 1940 roku Edward Śmigły-Rydz przedostał się na Węgry, a w październiku 1941 roku, po wielu perypetiach dostał się do Warszawy. Planował tu tworzyć organizację podziemną, planował nadal walczyć… Zmarł nagle 2 grudnia 1941 roku, by dwa dni później – pod fałszywym nazwiskiem Adam Zawisza – zostać pochowanym. Do dzisiaj nie ma całkowitej pewności, czy ten były student wybitnych malarzy Leona Wyczółkowskiego i Teodora Axentowicza, czy ten wybitny Polak zmarł właśnie w podany wyżej sposób i czy podana data śmierci jest prawdziwa. To jednak temat na inną opowieść…
Po latach, stojąc przy grobie marszałka, warto przypomnieć sobie jego słowa:
„Od mogiły żołnierza nie odchodzi się ze złamaną duszą. Nie odchodzi się z poczuciem klęski i beznadziejności, ale z niezbitym przekonaniem, że oto wyrosła nowa wartość ducha, wartość nie moja, nie twoja, ale nas wszystkich – wartość należąca do całego Narodu. Trzeba, aby pamięć o nich wiecznie trwała i żyła. W naszych szkołach dzieci powinny poznawać nazwiska poległych swej gminy czy miasta. To powinno wchodzić w program nauki i być pierwszą nauką o Polsce…”
A mój osobisty stosunek do Marszałka Polski Edwarda Śmigłego-Rydza najlepiej oddają słowa, zapisane we wspomnieniach szefa sztabu dowództwa obrony Warszawy – pułkownika dyplomowanego
Tadeusza Tomaszewskiego, przypominające krótkie spotkanie, do którego doszło pewnego mrocznego, wrześniowego wieczora 1939 roku w Warszawie:
„…czekam długą chwile, gdy nagle otwierają się drzwi i ku memu wielkiemu zaskoczeniu wychodzi naczelny Wódz, marszałek Polski Śmigły-Rydz. Prężę się na baczność. Marszałek przechodzi i czuję wyraźnie, że nie poznaje mnie, chociaż mnie widzi, chociaż tak dobrze mnie zna. Idzie krokiem wolnym, lecz ciężkim. Kłania mi się głową, lecz nie widzę starego znanego uśmiechu na twarzy, jest wpatrzony gdzieś w głąb swego jestestwa, w swoją tajemnicę, w swoją straszliwą odpowiedzialność. Przechodzi, mija mnie i idzie długim jasnym korytarzem, a w ślad za nim moje myśli…
Rozumiem go, czuję go i w myślach błogosławię, i zaklęć wzywam, by go natchnąć siłą, decyzją, jasnością myśli i wolą niezłomną. Idzie wciąż długim korytarzem i widzę zarys jego ramion i ciężar nań włożony, tłoczący je ku ziemi, i rozumiem, że oto człowiek i nic tylko człowiek; i mam dla niego w tej chwili uczucie wielkiej tkliwości… Nagle zniknął za załomem korytarza, by zniknąć mi na zawsze.
Nie było w Polsce generała łącznie z potężną postacią starego Marszałka, do którego miałbym większe zaufanie, większą żołnierską miłość.”


Jarosław Kresa

zprawa.pl

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o